Ulubieńcy – mix!
Ulubieńcy – mix! to nowa odsłona ulubieńców miesiąca. To, co Wam dzisiaj zaprezentuję to kosmetyki naturalne, które zasłużyły na miano moich ulubieńców i książki, na które warto zwrócić uwagę chcąc rozwijać znajomość języka angielskiego.
Ulubieńcy miesiąca to cykl wpisów bardzo przez Was lubiany i chętnie czytany. Nie mam aktualnie możliwości spisywania ich co miesiąc – raz, że brakuje mi czasu, a dwa – czasami mi się po prostu nie mieszczą na blogu i są wypychane przez inne tematy. Dlatego zamiast nadrabiać i wrzucać do jednego wpisu ulubieńców z 1,2,3 miesięcy, postanowiłam zmienić nieco ich formułę.
Od teraz ulubieńcy będą pojawiać się na blogu co jakiś czas i będzie to mix moich aktualnych ulubieńców. Czasami znajdziecie w tych wpisach, tak jak dzisiaj – kosmetyki i książki, innym razem będą to filmy, seriale i podcasty, albo ulubieńcy wyłącznie kosmetyczni i wtedy w tytule napiszę “Ulubieńcy – kosmetyki naturalne”. Mam pomysł, żeby podobnie prezentować Wam książki, filmy, seriale, miejsca itd. I jestem przekonana, że dzięki temu będzie ciekawiej, bardziej różnorodnie, a ja nie będę czuła ciśnienia, że miesiąc się właśnie skończył, a ulubieńców miesiąca na blogu znowu nie było.
OK. To wiecie już wszystko, co o nowych ulubieńcach chciałam Wam powiedzieć. Czas na mix tych aktualnych!
Ulubieńcy – mix!
Książki “Doktor Dolittle i jego zwierzęta” i “Ania z Zielonego Wzgórza” z wydawnictwa [ze słownikiem]
Co za pomysł! Książki wydane w oryginalnej, anglojęzycznej wersji z podręcznym słowniczkiem na marginesie każdej strony. A w ofercie same klasyki literatury i dla dzieci i dorosłych. Moim zdaniem to chyba najlepszy sposób, żeby nauczyć się czytać w obcym języku i poznać go takim jakim jest, a do tego w naturalny sposób zapamiętać nowe słowa i zwroty używane w codziennej mowie. Jeśli nie poznaliście jeszcze wydawnictwa [ze słownikiem] zachęcam do tego, żebyście zrobili to jak najszybciej.
Dla mnie, jako osoby, która po angielsku czytała tylko to, co było w podręcznikach do nauki tego języka, te książki to wstęp do tego, żeby zacząć oswajać ten język w inny sposób. Łatwy, zrozumiały, przystępny i przyjemny. Bez stresu, że czegoś nie rozumiem, nie wiem, nie umiem. A tak właśnie z nauką języków obcych i posługiwaniem się nimi u mnie jest. Rozumiem, co się do mnie mówi (w większości!), ale gdy już sama mam coś powiedzieć, to o matko, stres razy milion! Gdy czytam po angielsku też się stresuję, bo wystarczy, że nie znam jednego wyrazu, czy zwrotu i już koniec, nie czytam dalej, zostawiam nawet bardzo interesujący mnie tekst, albo przerzucam się na tłumacza.
Dlatego z przyjemnością zgodziłam się na przesyłkę od wydawnictwa [ze słownikiem], licząc na to, że proponowany w książkach sposób nauki czytania po angielsku przypadnie mi do gustu i z każdym kolejnym przeczytanym zdaniem będzie zachęcał do tego, żeby czytać dalej.
Wybrałam dwie książki z najłatwiejszego poziomu A1/A2 (“Doktor Dolittle i jego zwierzęta”) i A2/B1 (“Ania z Zielonego Wzgórza”). Celowałam przy tym w książki, które będę mogła czytać razem z Leną, albo które ona sama będzie czytać, żeby uczyć się języka angielskiego.
To, co mi się w tych książkach bardzo podoba – poza pomysłem, który sam w sobie jest genialny! – to minimalistyczna oprawa książek (biała okładka, czarna, prosta czcionka i akcent kolorystyczny, który oznacza gatunek literacki), przejrzysty układ i podział na trzy części: słowniczek z najczęściej pojawiającymi się wyrazami, tekst plus słownik na marginesie i słownik wszystkich słów, które zostały wyjaśnione wcześniej. Taki układ umożliwia sprawne czytanie bez konieczności sięgania po inne słowniki, bo wszystko, co potrzebne, żeby zrozumieć czytany tekst, zostało zawarte w części poprzedzającej tekst oraz oczywiście na marginesach.
Moje czytanie odbywa się póki co w bardzo wolnym tempie. Ale to, że nie wcisnęłam tych książek jeszcze w kąt i nadal mam zapał do ich czytania to bardzo dobry znak, który zwiastuje, że za jakiś czas będę mogła ogłosić, że właśnie przeczytałam pierwszą w swoim życiu książkę napisaną po angielsku.
Cała oferta wydawnictwa [ze słownikiem] dostępna jest tutaj -> klik!
Cienie do powiek Lily Lolo – paleta Laid Bare Eye
Mam tę przyjemność, że codziennie przygotowuję opisy kosmetyków naturalnych i często właśnie wykonując swoją pracę, trafiam na nowości i perełki, o których później Wam piszę i jeśli się sprawdzają, to również polecam. Tak było też z tą paletkę cieni mineralnych Lily Lolo. Po przebrnięciu przez opisy podkładów do twarzy trafiłam na jej zdjęcie i zakochałam się w niej od pierwszego wejrzenia. I chociaż cena nie zachęcała, wiedziałam, że prędzej, czy później trafi do mojej kosmetyczki. No i trafiła. I okazała się być idealna.
Paletka Laid Bare Eye to 8 prasowanych cieni w odcieniach beżu, brązu, złota i grafitu. Cienie mają bardzo naturalne i ciepłe odcienie, są delikatnie połyskujące, dobrze napigmentowane. Idealnie sprawdzają się w codziennym i lekkim makijażu, który lubię najbardziej. Podoba mi się ich kremowa konsystencja, to że dobrze nakładają się przy użyciu aplikatora i pędzelka, długo utrzymują na powiekach, nie kruszą i nie rolują. Paletka jest też świetnie skomponowana kolorystycznie, dzięki czemu odcienie można ze sobą łączyć, wykonując za każdym razem nieco inny makijaż. I chociaż mistrzynią makijażu nie jestem i raczej nią nie zostanę, to taką zabawę cieniami bardzo lubię 🙂
To, co zasługuje na uwagę to oczywiście skład cieni. Lily Lolo specjalizuje się w kosmetykach mineralnych i te cienie, chociaż w prasowanej formule, też zawierają minerały, a do tego w ich składzie znalazły się oleje roślinne i kwas hialuronowy. Mamy tu m.in. olej arganowy, olej słonecznikowy, olej manuka oraz oczywiście mikę. Cienie nie zawierają talku, składników pochodzenia zwierzęcego, sztucznych barwników i substancji zapachowych. Są łagodne dla oczu i jest to kolejny powód, za który bardzo je polubiłam.
Za paletkę zapłaciłam ok. 120 zł – dużo, wiem. Ale na swoje usprawiedliwienie mam to, że paletka posłuży mi przez kilka lat, więc koszt inwestycji szybko się zwróci 🙂
Paletki cieni Lily Lolo dostępne są też w innych wersjach kolorystycznych. Ja swoją paletkę zamówiłam w Triny.pl -> klik!
Aloesowy szampon Equilibra
O tym szamponie wspominałam już Wam w filmie z moją wakacyjną kosmetyczką (jeśli nie oglądaliście, polecam!), ale nie mogę odmówić sobie przyjemności napisania o nim również we wpisie z ulubieńcami. Bo jest to jeden z moich ulubieńców i jednocześnie jeden z najlepszych szamponów, jakie do tej pory miałam.
I od razu to wyjaśnię – absolutnie nie przeszkadza mi to, że szampon zawiera w składzie Ammonium Lauryl Sulfate. I moja skóra też nie ma nic przeciwko tej substancji.
Szampon jest w moim odczuciu bardzo delikatny, nie podrażnia skóry, nie przesusza jej i nie powoduje swędzenia. Mam wręcz wrażenie, że je łagodzi. W ostatnich miesiącach zmagałam się z całą masą problemów ze skórą głowy, wypróbowałam więc sporo różnych szamponów i ten okazał się być jednym z najlepszych. Drugim, który zasłużył na to miano był szampon za niecałe 5 zł kupiony w tutejszym markecie 🙂
Lubię też to, co szampon robi z moimi włosami, bo doskonale radzi sobie z ich wygładzaniem i jako jeden z niewielu sprawia, że nie mam na głowie puchu. Mam też wrażenie, że włosy są po nim lepiej odbite u nasady i dłużej pozostają świeże. A do tego pięknie pachną! Szampon ma delikatny, świeży i bardzo przyjemny zapach, w którym czuć aloes i cytrusową nutę.
Jest też bardzo wydajny, dobrze się pieni, a jego cena jest dość przystępna, bo kosztuje od 16 do 20 zł (ja kupowałam w cenie promocyjnej tutaj i zapłaciłam chyba 16,50 zł). Na pewno jeszcze do niego wrócę!
Woda micelarna 3w1 z bio miętą i solą morską Neobio
O tej wodzie też wspominałam w filmie z kosmetykami, które zabieram na wakacje i podobnie, jak o szamponie, o niej też chcę napisać trochę więcej. Dlaczego? Bo to kolejny naturalny kosmetyk do demakijażu, który rewelacyjnie się u mnie sprawdził. A trochę się go obawiałam.
Z płynami micelarnymi jest u mnie tak, że niewiele z nich jest w stanie nie podrażnić mi oczu. Nawet te uznawane za bardzo łagodne potrafią sprawić, że oczy pieką i łzawią. Nie byłam więc przekonana, czy sól, mięta i kwas cytrynowy, które są w składzie tego płynu to dobra kombinacja składników dla moich oczu. Okazało się jednak, że jest okej, a woda jest kosmetykiem, który z przyjemnością mogę Wam polecić.
Poza wymienionymi składnikami zawiera też aloes i wyciąg z lukrecji, w składzie jest też nawilżająca gliceryna. Woda dobrze usuwa makijaż, odświeża skórę, usuwa kurz, brud i nadmiar sebum. Mam też wrażenie, że łagodzi podrażnienia.
W jej składzie nie ma alkoholu, syntetycznych barwników, konserwantów i substancji zapachowych. To naprawdę porządny kosmetyk do demakijażu w dobrej cenie, bo woda kosztuje ok. 18 zł. Myślę, że warto dodać, że jest kosmetykiem wegańskim i ma certyfikat Natrue. Dostępna jest m.in. w sklepie Naturvita.pl -> klik!
Luscious Hydrating Cream Phenome
Absolutnie najlepszy krem nawilżający, jaki wpadł mi w ręce w ostatnich latach! Lekki, aksamitny, dobrze się wchłania, świetnie sprawdza pod minerałami. Pachnie bardzo subtelnie i przyjemnie, dobrze nawilża i likwiduje nieprzyjemne uczucie ściągnięcia skóry, którego tak bardzo nie lubię.
Skład tego kremu to ekologiczne wody roślinne (aloesowa, cytrynowa, różana i migdałowa), organiczne oleje i ekstrakty. Ich zadaniem jest wiązać wodę w naskórku, chronić skórę przed jej utratą, zapobiegać uczuciu ściągnięcia i dyskomfortu, wygładzać i poprawiać elastyczność. Krem chroni też przed negatywnym działaniem czynników zewnętrznych, neutralizuje wolne rodniki i pobudza skórę do regeneracji.
Moim zdaniem krem doskonale wywiązuje się ze swoich zadań – skóra jest dobrze nawilżona, miękka, gładka. Wydaje mi się też, że wygląda bardziej świeżo. Sięgnęłam po niego, gdy poprzedni krem nawilżający przestał spełniać swoje zadanie i już po godzinie-dwóch od nałożenia skóra była ściągnięta i robiła się szorstka. Już od pierwszego użycia czułam, że krem Luscious to dobry wybór i się nie pomyliłam! Uczucie ściągnięcia i dyskomfortu ustąpiło niemal od razu, zniknęły podrażnienia, skóra odzyskała świeżość i taki zdrowy, promienny wygląd.
Kolejną zaletą jest to, że krem nie spowodował wysypu zaskórników i nie zatkał mi porów. A to jest problem, z którym niestety wciąż się zmagam. Lubię też lekkość tego kremu i to jak szybko się wchłania. Chociaż nie kosztuje mało, to jest zdecydowanie wart swojej ceny. I trochę mnie martwi, że od jakiegoś czasu jest niedostępny na stronie firmowej marki Phenome. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy brak i krem lada moment wróci do sprzedaży. Jego pełen opis i skład znajdziecie tutaj -> klik!
Krem Luscious to kolejny kosmetyk Phenome, który świetnie się u mnie sprawdził i dlatego ostatnio skusiłam się na kolejne zakupy – skorzystałam z promocji -50% na wybrane kosmetyki i kupiłam m.in. lotion zwężający pory i energetyzujący sorbet do ciała. Jeśli się sprawdzą, na pewno znajdzie się dla nich miejsce w kolejnych ulubieńcach.
To już wszyscy ulubieńcy, których chciałam zaprezentować Wam w tym wpisie. Kolejnych poznacie już wkrótce 🙂
Dajcie znać, czy coś wpadło Wam w oko i napiszcie, co znalazło się w gronie Waszych osobistych ulubieńców w tym miesiącu. Jestem też ciekawa, co sądzicie o ofercie wydawnictwa [ze słownikiem] i czy mieliście któryś z prezentowanych w tym wpisie kosmetyków. Na każdy komentarz od Was czekam z niecierpliwością, więc piszcie, piszcie, piszcie ♥
Tonik już miałam i chwaliłam sobie jego działanie 🙂 Szampon już zamówiłam. Ma tyle pozytywnych opinii, że żal go nie sprawdzić na własnych włosach 😛
Te książki ze słownikiem to super pomysł na naukę języka obcego.
Też mam tę paletkę i jestem zadowolona. I krem z Phenome – z innej serii, ale rownież cieszy 🙂
Nauka języka w taki sposób to najlepszy pomysł? Jeżeli masz ochotę ćwiczyć angielski moze poszukaj możliwości rozmów w grupie? Jak przełamiesz blokadę rozmowy pózniej nauka języka idzie jak burza??
Bardzo mi się podobają ulubieńcy w nowej odsłonie! Z Equilibra mam odżywkę i sprawdza się bardzo fajnie 🙂 paletką LL też mnie kusi nie od dziś… ale aż mam wyrzuty bo mam pełno cieni a czasu na makijaże i tak niewiele. Po Phenome sięgnę prędzej czy później, mam chrapkę na ich anti-redness base.
A co do książek to genialny patent 🙂
Książki ze słownikiem świetna sprawa! Ale, nawet jak czegoś nie rozumiesz to nie szkodzi. Z językiem warto się oczytać i osłuchać. Nie ma gdzieś w Twojej okolicy rozmów w grupach, tak żeby poćwiczyć. Wiem, że przy małym dziecko pewnie nie masz za dużo czasu, ale może chociaż na skypie? 🙂 Jak zaczynasz rozmawiać, to potem nauka idzie jak burza 😉